Pociągnij z gwinta namiętności, mała.

Będzie bita śmietana z rodzynkami, galaretka tęczowa, koktail borówkowy i torcik Marcello.’ Mam siedem lat bez trzech miesięcy i jestem jeszcze dzieckiem. Sterczę z mamą i młodszą siostrą od pół godziny w kolejce w koktajlbarze na Krupówkach i bolą mnie nogi. Na zewnątrz jest ciemno. Trzecia dwadzieścia po południu, grudzień roku, w którym istniał jeszcze Nasz Koktajlbar, Kmicic i zegarmistrz, sprzedający zegary z kukułką po przeciwległej stronie ulicy. Zegary zawieszone w witrynie sklepiku zegarmistrza fascynowały mnie od lat, bez względu na porę roku. Za każdym razem, gdy szłam na rurkę z kremem, sprzedawaną z wózka ulicznego, podobnego do wozidła na krakowskie bajgle, zatrzymywałam się zahipnotyzowana przed spektaklem kukułek. Guignol, Pantaleone, Punch and Judy mogły się schować przy drewnianych, cudnie malowanych kukułkach, wysuwających się z okienek kilkunastu zegarów naraz i chowających się frenetycznie po wykukaniu się na amen. Szczęka najpierw opadała mi z zachwytu, później zaciskała się na chrupiącej rurce z kremem. Rurka tryskała bitą śmietaną brudząc mi bródkę i czarne, jak świętoziem dłonie, którymi jeszcze godzinę temu grzebałam w żużlu na podjeździe warsztatu samochodowego mojego dziadka. Kukułki znikały za zatrzaskującymi się za nimi mikroskopijnymi okienniczkami, a ja nieruchomiałam w niemocy i  rozkoszy. Każdego lata żużel z podjazdu nie tylko fajdał moje ręce do łokci i smolił przód ubranek. Któregoś lata podziurawił mi obydwa kolana i zdarł pół twarzy. Bolało, jak cholera. Babcia wykąpała mnie w Gencjanie i byłam fioletowa przez dwa miesiące wakacji. Bolało, jak cholera. Minek był moim kuzynem i miał kumpla. Lokalnego chłopaka o nigdy nie wyczesywanej, słomiano-żółtej czuprynie oraz niehomologowanej, największej w południowej Polsce ludowej kolekcji pudełek po zapałkach i opakowań po papierosach. Kolekcja zajmowała liczne półki w jego pokoju i wywarła na mnie ogromne wrażenie, w dniu gdy Minek zaprowadził mnie po raz pierwszy do swojego kumpla. Chłopcy byli prawie w tym samym wieku. Ja byłam od nich młodsza o wystarczająco tyle, żeby szwendać się za nimi wykonując dwa razy więcej kroków, żeby nie stracić drani z oczu. Podobnie do mnie, Minek spędzał każde wakacje u dziadków. Biegaliśmy razem po łąkach, chodziliśmy na borówki na Gubałówkę i rzeźbiliśmy płaskostwory w kaczym mydle. Kacze mydło, to miękki kamyk mieszkający w zimnej wodzie. Szary łupek pieniący się przy potarciu o inny kamyk. Kacze mydło musiało być regularnie moczone, żeby się pieniło. Dlatego większość czasu spędzaliśmy nad potokiem. Od tarcia, kruszenia i moczenia, kamyki stawały się prostymi w formie płaskorzeźbami. Najczęściej rzeźbiłam twarze powykręcane grymasami, które zawsze zostawiałam nad potokiem. Minek rzeźbił kamienie. Godzinami obrabiał z pasją okrągłe kamyki, tak aby wyglądały smuklej i bardziej wrzecionowato. Zawsze zabierał je ze sobą do domu, za co dostawał niezłą burę od babci. ‚Nie przynoś mi do domu kamieni! Ile razy mam powtarzać? Jeszcze sprowadzisz na nas nieszczęście.’ Ciekawe, czy babcia sprałaby Minka na kwaśne jabłko, gdyby przyniósł do domu kawałek diamentu, szafiru czy grudę złota, znalezioną na dnie potoku Młyniska? Wielką frajdę sprawiało mi wyobrażanie sobie  przerażonej miny homo zakopanis zakopanis, przechodzącego przez kładkę nad wodą, gdy patrząc od niechcenia w kamienne koryto potoku nagle zauważał powykręcane, szare gęby. Tak bardzo chciałam zobaczyć   na własne oczy efekt swobodnej ekspozycji mojej twórczości artystycznej na proces rozwoju osobowości człowieka z ulicy Kasprusie, wzbogacania doznań estetycznych człowieka na kładce prowadzącej na tyły sekcji przyrodniczej Muzeum Tatrzańskiego  i wzbudzania w nim głębszych emocji! Podobne  motywy pokierowały mną pewnej zimy, gdy namówiłam moją, młodszą siostrę do ulepienia bałwana na zaśnieżonym skwerze w pełnym centrum Zakopanego. ‚Patti, postawimy tu sracz!’ I ulepiłyśmy, uwijając się przed podwieczorkiem nadnaturalnej wielkości muszlę klozetową. Z deską i spłuczką! Elegancja-Francja.  Mam w wielkim poważaniu sztukę abstrakcyjną. Potrafię godzinami wpatrywać się w obraz o niczym, zbudowany z plam i rytmu. Wlepiam wzrok i czuję, jak błogość rozgrzewa moje rozluźnione kończyny. Obcowanie z dziełem sztuki wykonanym w technice color fieldu wzmaga produkcję oksytocyny w moim mózgu i twardnieją mi sutki. Zaczynam szczerze kochać ten prostokąt zagruntowanego płótna, naciągniętego na krosno. Harmonijna gra warstw kolorowej farby pod satynowym werniksem doprowadza mnie do stanu gęsioskórki. Mam podobne doznania słuchając dobrej muzyki jazzowej. Jak określiłabym dobry kawałek? To ten, do którego twoje narządy wewnętrzne zatańczyłyby kankana na stole, zrzucając z siebie wprawnym gestem strip-teaserki otrzewną. Dlaczego w takim razie w korze drzew zawsze widzę Bitwę pod Issos Altdorfera, a w szarym kamyku nad potokiem, powykręcaną gębę?

Mam nieco po  trzydziestce i stoję pośrodku pięknej, górskiej łąki leżącej w Pirenejach. Łąka pachnie pełnią lipca. Jeszcze moment nieuwagi i zapadnie wieczór.

Widziałaś? Na La Prade, pośrodku potoku? Ktoś miał niezły tupet. Uprawiał tam czarną magię. Coś trzeba będzie z tym zrobić. Jeszcze sprowadzi na nas nieszczęście.’ Louis, pasterz-poeta, lewicujący post-hippis, znany aktywista w walce o zachowanie dofinansowania ze środków europejskich hodowli w tak trudnym środowisku górskim oraz równowagi w naturze miał pięćdziesiąt lat, umorusane gumiaki marki Aigle, zwisające na jego szczupłych biodrach, nieprane od tygodni jeansy cuchnące amoniakiem i lanoliną, wygaszonego, własnoręcznie skręconego peta przyklejonego do palców prawej dłoni i cudnego psa marki border collie o imieniu Free. Pies o błękitnych oczach i powłóczystej, czarno-białej, jedwabistej sierści został ochrzczony jednosylabowym świstem w hołdzie dla najlepszej w historii brytyjskiego progrocka formacji o tej samej nazwie. Istniała również mniej progresywna, nieoficjalna etymologia imienia Free. Louis świetnie gwizdał, jak na pasterza przystało. Kiedy psiak był jeszcze bardzo mały i nie miał imienia, Louis zagwizdał na owce, które pasły się opodal owczarni. ‚Fffffrrriiii’ na dwóch palcach poniosło się w dolinie echem, owce zeszły truchtem ze stromej łąki, a szczeniak przybiegł merdając ogonem. I tak już zostało. La Prade, to nazwa rozległej łąki w górskiej dolinie. Najcenniejszy kawałek gruntu, o który daliby się pozabijać, a potem śmiertelnie trafieni w serce cipuagą, pozabijaliby na śmierć górali górale. To idealne pastwisko dla owiec, kóz, krów i koni. W górach, płaskotrawsko zawsze było na wagę złota. La Prade to idealne pastwisko dla miastowych. Camping La Prade. La Prade, prywatne lądowisko dla helikopterów. Tor do go-kartów, La Prade. Heja,  nikczemnicy, twarde sztuki i maturzyści, zabierzcie się wszyscy dziś w nocy na La Prade. Będzie zajebisty rave party. Nikomu nie mów i prześlij dalej. Nasza La Prade, na początku XXI wieku nadal pozostawała w gestii gminy i pasły się na niej krowy. Szeroki i płytki potok o identycznej nazwie przecinał łąkę na dwa nierówne wielkością i kształtem, zielone płuca. Po jednej stronie rosły gigantyczne paprocie i trawa, po drugiej gigantyczne paprocie, trawa i stare jabłonie. Jesienią, drzewa rodziły małe, rumiane jabłka, którymi dzikie świnie i ja upijaliśmy się, jak cydrem. Nie widziałam. Poszłam sprawdzić. Dzień dogasał, gdy w końcu znalazłam się nad brzegiem potoku. Wszystko było takie samo, jak zawsze, a jednocześnie trochę odmienione. Krowie placki, którymi usiana była polana, co do joty imitowały ogrodowe pas japonais i prowadziły najkrótszą ścieżką do miejsca wodopoju. Skrzętnie omijałam jeden po drugim, jednocześnie idąc śladami krów. Na każdym placku krzątały się granatowo-czarne żuki. Ostatnie miny przeciw piechocie spacerującej rozpływały się w wodzie. Zgraja maleńkich rybek kłębiła się przy brzegu. Stabilizowały swoją pozycję pod prąd wachlując bez ustanku płetwami, jak skrzydłami. Wyglądały, jak wodne, srebrne kolibry z otwartymi na oścież gębami i łapczywie zasysały rozwodnioną, brunatną smugę soli mineralnych i kału.  Les goujons‚ pomyślałam po francusku. Z przyjemnością obserwowałam przez chwilę te, sympatyczne rybeńki mylnie brane przez kompletnych ignorantów w kwestii wędkarstwa za młode pstrągi, a przez nieco bardziej oświeconych mylone z młodymi brzanami. Słońce jeszcze nie chyliło się ku zachodowi, ale nie było już widoczne spoza łańcucha górskiego. Podniosłam wzrok spod powierzchni wody i ujrzałam totem. Ponad dwumetrowy drewniany badyl stał pośrodku nurtu. Wciśnięty w podwodny sabot z kamieni zachowywał pion. ‚Hmm…’ pomyślałam w byle jakim języku. Badyl wyglądał na z grubsza ociosany. Był szerszy u nasady taplającej się w wodzie i zwężał się ku górze. Czubek totemu był zaokrąglony i wypolerowany. Tuż pod czubkiem widać było delikatny zarys koloratki. Z pewnością wycięty kozikiem, sugerował za pomocą niechlujnych nacięć niby-kapturek. Na pierwszy rzut oka było widać, że rzeźbiarz miał coś na myśli, ale przegrał z twardym drewnem. ‚Marny Kanamara Matsuri’ powiedziłam na głos w dwóch językach naraz. ‚Connemara? To znaczy, że komuś zachciało się celtyckich wygłupów?U nas to nie przejdzie. Tu jest Oksytania, psiakrew.’ Zaprotestował głos zza moich pleców. Free obsikał konar jabłoni leżący na brzegu potoku i wszedł do wody. ‚Muszę już iść.’ Pożegnałam się i ruszyłam w kierunku wsi. Free szczekał, jak opętany, gdy pasterz Louis wyrywał totem z kamiennego stosu i tachał go na brzeg. Zwolniłam nieco mój dynamiczny marsz  w ciemność i odwróciłam się dyskretnie. W półmroku Louis lał na mokry, drewniany drągal, pojękując. Przyspieszyłam i wkrótce La Prade zniknęła za zakrętem.

Wyczyściłam moim, najdłuższym palcem salaterkę po bitej śmietanie i wyciągnęłam go przed nosem mojej siostry. ‚Tak się nie robi przy ludziach!’ mama kopnęła mnie pod drewnianym stołem Naszego Koktailbaru, nie przerywając dyskusji o życiu ze starą, dobrą znajomą, która dołączyła do nas siorbiąc przez rurkę koktail bananowy. Już od dłuższego czasu, moja kilkuletnia siostrzyczka wpatrywała się najbardziej chabrowymi na Podhalu oczkami w trójkolorową, galaretkę tęczową. W tamtych czasach tęcza cukiernicza składała się wyłącznie  z trzech pasemek żelatyny z cukrem i flawoksantyną, rubiksantyną i podejrzanym E104. Indygotyna i sine ametysty nie należały do barw kuchni swojskiej. Widziłaś? To Baśka Hejnalistka. Ma tupet tu przychodzić. Pewnie relaksuje się przed nocną zmianą.’ Zaśmiała się demonicznie dobra znajoma mamy. Była świetna w śmiechu demonicznym. Wielokrotnie próbowałam podrobić jej teatralny, pełen kontrolowanej wzgardy śmiech, gdy babcia stawiała przede mną talerz słonej owsianki. ‚Owies jest dobry dla koni’, rżałam pogardliwie, widząc się do góry nogami w wielkiej łyżce z alpaki. ‚Przestań fukać i wcinaj.’ Nigdy nie zabrzmiałam przekonująco.  Nie wiedziałam wtedy, że naprawdę demonicznie mogła się śmiać tylko prawdziwa kochanica Mefistofallusa. Słyszałam ją nieraz, jak wirtuozersko dozowała płytki i pogardliwy wydech przez nos, bez otwierania ust. ‚Tu są matki z dziećmi! Kurwa. Niezłe ma te norki.’ Parsknęła wulgarnie dobra znajoma mamy, mierząc od stóp do głów eleganckie norki zarzucone na ramiona kobiety około trzydziestki o mocnym makijażu, wysokich botkach, jasnych lokach z widocznym odrostem i obcisłej kiecce w lamparta. Pomyślałam, że była to jedna z pań-muzyków, jak zresztą większość znajomych mamy. Uśmiechnęłam się zatem do Baśki Hejnalistki, wyobrażając ją sobie bez trudu, grającą na trąbce na wieży kościoła Mariackiego. ‚To musi być męczące, tak co godzinę dmuchać. I to przez cały dzień! No, nie mamo? ‚ Zapytałam multi-instrumentaliskę, znawczynię folkloru ziem górskich i uznaną nauczycielkę solfeżu. Dobra znajoma mamy oniemiała. Baśka Hejnalistka zamówiła krem sułtański, banana po kubańsku, kawę z koniakiem i usiadła przy stoliku z widokiem na zapadającą na Krupówki noc grudniową. Przestaniesz wreszcie bawić się galaretką! Wychodzimy. Można oszaleć z tymi dziećmi.’ Patti rozpłakała się i wróciłyśmy do domu przez marnie oświetlony park miejski, pospiesznie mijając zastygły z zimna pomnik bohaterów Armii Czerwonej z dwoma działami przeciwpancernymi 45mm, model 1942. Pioktaninowe lato płynęło spokojnie. Spływało górskimi dolinami do morza. Snopki siana pachniały końskim łajnem. A może było odwrotnie? Wciągałam nosem oba aromaty z równą przyjemnością. Dopełniały się według mnie perfekcyjnie i budowały odurzający  bukiet prawdziwej wolności. Chłopcy coraz częściej znikali w dziurze w płocie, prowadzącej do domu kumpla Minka. ‚Matoły.’ Pomyślałam z wyrozumiałością siedząc w samotności nad wartkim potokiem, okraszonym tu i ówdzie rzadkim okazem pięknej opony od Ursusa. W górach na nic zdawały się ciągniki. Ze względu na niekorzystne ukształtowanie terenu, odpadały w wyścigu z końmi. Leżały na wznak kołami do góry, jak bezradne żuki  i wylewał się z nich brudny olej, cuchnąca maź z systemu hydraulicznego, płyn hamulcowy i tęczowe paliwo z nieszczelnego baku. Zdawałam sobie sprawę, że my, dziewczyny różnimy się od chłopaków. To było przecież jasne, jak słońce. Nawet czteroletnia Patti wiedziała, że chłopaki są głupie i sikają na stojąco, bo są głupie!  Pewnego, pięknego dnia tatrzańskiego uzyskałam namacalny dowód i jego potwierdzenie na głupotę chłopaków.  Dwa blado-różowe, miękkie serdelki dziewięcioletnich chłopców o wyszczotkowanych, anielskich loczkach, pakułowatej czuprynie i kompletnie tępych uśmiechach spoczywały w moich, małych, fioletowych  dłoniach, w pokoiku filumenistycznym. Wyglądały, jak śpiące gąsieniczki jedwabników. Spały. ‚I co?’ zapytał kumpel Minka. ‚Nic.’ Odparłam znudzona. ‚Brzydkie.’

 

Dodaj komentarz